wtorek, 6 grudnia 2011

dziecko

Kiedyś grudzień miał urok. Już 6 grudnia skrywał w sobie jakąś tajemnicę, był szczególny jak lampki na choince, jak iskrzący śnieg za oknem.
Sąsiadka przebrana za Mikołaja przynosiła nam prezenty. Czasem też znajdowało się coś pod poduszką, obok łóżka.

Dziś było szaro. Dzień uratowała mała czerwona paczuszka z galaretkami mieszanką krakowską, którą kupiłam bratu. Zjedliśmy je razem. Mój prywatny Mikołaj zawiózł mnie falstartem na 203 metr nad Berlinem. A dwa Mikołaje z Herbów wysłały esemesa z książką. Zjadłam mandarynkę, bo pomarańczowe owoce od zawsze kojarzą mi się z zimą i świętami. Czar powrócił.

A już chciałam napisać: witamy w dorosłym życiu, witamy w realnym świecie. Mikołajów nie ma.

Sama nie wiem, skąd ta potrzeba opowiadania.

Brak komentarzy: