Sąsiadka przebrana za Mikołaja przynosiła nam prezenty. Czasem też znajdowało się coś pod poduszką, obok łóżka.
Dziś było szaro. Dzień uratowała mała czerwona paczuszka z galaretkami mieszanką krakowską, którą kupiłam bratu. Zjedliśmy je razem. Mój prywatny Mikołaj zawiózł mnie falstartem na 203 metr nad Berlinem. A dwa Mikołaje z Herbów wysłały esemesa z książką. Zjadłam mandarynkę, bo pomarańczowe owoce od zawsze kojarzą mi się z zimą i świętami. Czar powrócił.
A już chciałam napisać: witamy w dorosłym życiu, witamy w realnym świecie. Mikołajów nie ma.
Sama nie wiem, skąd ta potrzeba opowiadania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz